piątek, 7 grudnia 2007

Tybet

Tybet - surowa kraina przez wiele lat niedostępna dla turystów. Dziś mozna go juz zwiedzać. Nadal są jednak liczne ograniczenia, zwłaszcza jeśli chce się wyjechać poza Lhasę. Na każdy w zasadzie wyjazd poza miasto potrzebne są osobne zezwolenia. Przy drogach co chwila stoją posterunki policji sprawdzające te permity. Kraj wielkiej biedy ludności tybetańskiej i gwałtownie wkraczającej chińskiej nowoczesności. My spędziliśmy tam zaledwie dziesięć dni. To na pewno nie wystarczy, żeby go poznać ale było wystarczająco długo żeby pokochać.
Potala, siedziba kolejnych Dalaj Lamów aż do chińskiego "wyzwolenia" dominuje nad miastem. Ta monumentalna budowla jest głównym celem pielgrzymek.










Lhasa jest waznym ośrodkiem pielgrzymkowym buddystów. Przychodzą tutaj, na piechotę, często z odległych krajów pokonując w ten sposób tysiące kilometrów. Na ulicach miasta mozna ich spotkać niemal na kazdym kroku.



Buddyjscy mnisi podczas popołudniowej debaty.

Wokół całej Potali znajdują się młynki modlitewne. Buddyści wierzą, że kręcąc nimi wypowiadają modlitwy.

Panorama Lhasy z wysokości czerwonego pałacu
Roboty drogowe idą pełną parą. Jeszcze tylko pół godziny i będziemy mogli przejechać.

Tybetańska kobieta pracująca...
Traktorem na Everest? Czemu nie? skończyło się tuz za Tingri...
A oto i Sagarmatha vel Czomolungma vel Mount Everest we własnej osobie.

Panorama Himalajów w promieniach zachodzącego słońca z tarasu widokowego w Old Tingri. Mozna stąd dostrzec trzy ośmiotysięczniki. Poza Everestem są to Cho Oyu oraz Lhotse.

Typowy dom tybetański.
Początek podrózy z Old Tingri do granicy nepalskiej. 1 października - w narodowe święto chińczyków nie pracuje praktycznie nikt. Dlatego znalezienie transportu graniczyło z cudem. Do granicy nie jezdzą zadne autobusy musieliśmy więc kogoś zatrzymać. W koncu nam się udało i w takich oto warunkach spędziliśmy pierwsze trzy godziny jazdy po wyboistych, gruntowych drogach.
Za to po trzech godzinach czekała nas nagroda w postaci takiego widoku. Zatrzymaliśmy się na wysokości 5200mnpm i tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki zobaczyliśmy osnieżone szczyty najwyższych gór świata. Stąd będzie już tylko w dół - najpierw do granicy a potem do Kathmandu. Jest to najdłuższy nieprzerwany zjazd w dół na świecie i jest to niezapomniane przezycie, zwłaszcza ostatni 180 kilometrowy odcinek przed granicą, który pokonaliśmy naszą chybotliwą cięzarówką w około 7,5 godziny. Siedzieliśmy już wówczas w kabinie podziwiając mijane krajobrazy. Trakt, którym jechaliśmy nie był ciągle "under construction". Robotnicy łupiący kamień, cięzarówki blokujące drogę - to wszystko było normą. Droga prowadziła jednak kanionem tak głebokim, ze trudno było dostrzec zarówno jego dno jak i szczyt. Co i rusz przejezdzalismy w poprzek, bądź tez wzdłóz licznych strumieni i wodospadów. Droga była tak wąska, że często wychylając się przez okno w dole nie widziałem nawet jej skrawka a jedynie kilkusetmetrową przepaść. Tego wszystkiego nie da się jednak opisać - to TRZEBA przeżyć na własnej skórze

Brak komentarzy: